Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dosyć pospolitej niemki, którą nazywał swoją „niemeczką“ naprzekór rozłożystości figury i obfitości jej powabów. Miała zresztą twarz ładną — przynajmniej dla pewnego rodzaju gustów: różowe soczyste usta, biała, jak mleko, cera, policzki z dołeczkami, które tak lubił całować Dumonceau, Świeże rumieńce zdrowia i słodki uśmiech, przechodzący chwilami w wesoły śmiech bujnego zdrowia — wszystko to sprawiało, że bankier nie dostrzegł, iż podbródek Fryderyki groził już przeobrażeniem się w niebezpieczne podwójne zaokrąglenie.
Była nadto z natury poczciwą, choć dobroć jej może była pewnym rodzajem wygodnisiostwa, unikającego wszelkich mącących przyjemny humor rozdrażnień. Opływająca w dostatki w domu ojca, przeszedłszy przez ręce kilku oficerów, którym przez lenistwo nie oparła się po pierwszym pocałunku, obojętnie wysłuchawszy klątwy ojca, na pierwszą propozycję wspólnej podróży do Paryża, zrobioną jej przez bankiera Dumonceau, który przypadkiem odwiedził jadłodajnię jej rodziciela: „Pod trzema niedźwiedziami“, zapytała jeno marzącym głosem: „Czy będzie mogła wziąć do Paryża swoją pierzynę i zieloną papugę“. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, dała się wycałować i uwieźć do stolicy Francji, gdzie zamieszkała w willi na przedmieściu, otoczona została zbytkiem i niemal nie opuszczała mieszkania.
Tylko w wielkie święta wyjeżdżała z Dumonceau — leżała wówczas na poduszkach po-