Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Który wynagrodziłby nas w przyszłem życiu za ocalenie religii i prerogatyw tronu, zagrożonych reformami tego szaleńca, mniemającego, że coś wogóle trzeba poprawiać tam, gdzie... wszystko zgniło! — dokończył z wybuchem śmiechu Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia wieczorem tegoż dnia rozmówił się z Leblem. Kamerdyner królewski wybałuszył oczy.
— Tylko w pańskiej głowie mógł się urodzić taki dziwaczny projekt — odparł sucho na pierwszą wzmiankę hrabiego.
— Nie jest tak dziwaczny, skoro praktyczny książe Richelieu obiecał go poprzeć.
— Ale ja nie mogę! — puszył się kamerdyner. Znam króla lepiej, niż wszyscy... To jest niepodobieństwo! Nie wolno mi tego zaproponować monarsze. Vaubernier... co to jest takiego?!
— Spróbujmy naprzód... na krótko.
— Niepodobna!
— Nawet na jedną noc, najmilszy panie Lebel?
— Nawet na jedną... niepodobna! — żachał się kamerdyner.
— Dlaczego?
— Bo... bo... była pańską kochanką, a król wie już odemnie coś o panu...
— Powiedz mu pan, że jej nie tknąłem... że