Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Prężyła się na łóżku, szczęśliwa, triumfująca, pełna nowej, niepojętej radości. Z tą jedyną nocą w jej życiu nie dawała się porównać cała przeszłość. Tamto wszystko było kłamstwem i głupstwem — nawet jej wielki płacz po powieszeniu kochanka Roggersa, nawet jej przysięga, złożona samej sobie na jego mogile, iż nie odda się nikomu z pośród tych ordynarnych marynarzy, którzy ustawicznie dybali na jej cnotę, pomni dawniejszej jej dostępności, łask, udzielanych za byle łach jaskrawy z jarmarku, lub zgoła za nic, za uśmiech ładnej męskiej twarzy — to wszystko runęło wczoraj w przepaść niepamięci. Ostatecznie dotrzymała wierności zmarłemu kochankowi blisko cztery miesiące! — czyż to nie dość?
I oto nocy ubiegłej zaczęło się coś ogromnego swem pięknem: może moment tylko, ale taki, co wystarczy na całe życie rozpamiętywań. To przecie nie był żaden z tych marynarzy, których czuć było dymem mocnego tytoniu, stęchłemi rybami i potem brudnych bluz. Ani jakiś przemytnik Roggers, który wprawdzie zaimponował jej atletycznemi mięśniami — pobił wszystkich, co ważyli się zbliżyć do niej, czy jakiemś swawolnem słówkiem wypominać jej niewybredną przeszłość; ba! nawet jej samej napędził strachu i bodaj jeszcze po śmierci tragicznej skrępował ją widmem swej zazdrości. To prawda, że ją kochał — jakież to kolorowe chusty przywoził jej z francuskiego brzegu! Najładniejsze, jakie przemycał, omijając z piekielną zręcznością lufy angielskich celników. Był przywiązany do niej, posłuszny jej