Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zarobek. Poleciłem cię w liście — nazywasz się Mathieu Picard — tak?... widzisz zapamiętałem — masz poczciwą minę! Przywieziesz mi od niego paczkę... A dobrze schowaj i nie zgub — to będą pieniądze. No, ruszaj z Bogiem!“
Oberżysta zdjął czapeczkę i niemal przesunął ją po ziemi, zginając się nisko przed dostojnym gościem, który, powracając do sieni, zamówił dobry obiad z najlepszem winem. Człowiek, który miał stosunki z dyrekcją policji, hrabiną i sławnym na całą Francję generalnym dzierżawcą podatków — musiał być oczywiście wpływowym i zamożnym gościem, jakiego oberżysta nie widział dawno. Młodzieniec rzucił niedbale swoje nazwisko: „de Latude“ — zamieszkał w zajeździe, jadł, pił, wychodził na spacer, zapisywał całe arkusze dostarczonego mu przez oberżystę papieru — był wesół i spokojny, ujmujący w obejściu, pełny godności pańskiej, przyjaznej, a nie dopuszczającej do zbytniej poufałości — i wyczekiwał z lekkiem zniecierpliwieniem pieniędzy. Co dnia trzykrotnie zapytywał oberżystę, czy poczta nic dlań nie przyniosła, a otrzymawszy odpowiedź: „nic!“ — tupał nerwowo nogą, mruczał: „szelmy! ja im pokażę“ — i wysyłał listy przez przejeżdżającego pocztmistrza, na których oberżysta wyczytywał zerkając zawsze jakieś „de“, „książe“ lub „hrabia“.
Nazwiska były prawdziwe, choć wątpliwem było, czy stosowały się ściśle do miejscowości, wskazanych na adresie — czy mogły dojść do adresatów — i czy przyniosłyby jakikolwiek skutek, zwłaszcza pieniężny, skoro tak pierwsze trzy listy, doręczone woźnicy, jak i wszystkie późniejsze, były tylko białemi kartkami papieru, pieczętowanemi sygnetem,