Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie!... To jest za chłodne... to dla świata... nie dla ciebie... nie dla mnie. Nie chcesz mi powiedzieć tego słowa...“
„Na cóż ci słowo, gdy daję ci siebie samą. Czy to ci nie wystarcza?...“
„Oh! to jest wszystko... to świat cały... Ale chcę, abyś to potwierdziła słowem — przecie ja ci powiadam: Kocham cię nad życie!“
„Tak powiadasz... A przecie jestem pewna, że... mnie zdradzisz. Nie jesteś z innej gliny, niż wszyscy inni mężczyźni.“
„Nigdy!... Dopóki mnie nie opuścisz.“
„A więc... kiedy cię opuszczę, zdradzisz.“
Nie mogła widzieć w karecie, pędzącej po źle oświetlonej ulicy, jak bardzo twarz jego pobladła. Ale poczuła, że wpił się palcami w jej rękę.
„Joanno, opuścisz mnie?“ jęknął.
„Puść mnie. Nie szalej! Żartowałam. Chciałam tylko powiedzieć, że twoja miłość — wbrew wielkim słowom — nie wyklucza możności zdrady.“
„A ty... ty... nie zdradzisz mnie, Joanno?!“
Milczała.
„Żanetko! Odpowiedz!“ błagał.
„Nie zdradzę cię nigdy dla nikogo... chyba dla króla!“ odparła, wybuchnąwszy śmiechem.
Powiódł ręką po zgorączkowanem czole, na które wystąpiły grube krople potu. Czy tak określa niemożiwość, czy... mówi o jakiejś niepojętej, dalekiej, ale mogącej kiedyś stać się rzeczywistością możliwości?
Przypomniał sobie nagle, że dzieckiem mówiła o kwiatach, które zrywać będzie sama w ogrodach Wersalu, jako ich prawowita mieszkanka. Szaleństwo, czy mysi uporczywa, mierząca do celu?... I przypo-

19