Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Zaprowadzić go do celi Nr. 37.“
Latude’owi zdawało się, że się przesłyszał.
„Co?!“ krzyknął.
Ale już dwie pary atletycznych rąk ujęły go z tyłu. Wyrwał się im kolosalnym wysiłkiem oburzenia i rozpaczy. Groźny poskoczył ku stołowi, pięściami wymachiwał przed komendantem. Wrzeszczał:
„Odpowiesz pan za to przed markizą de Pompadour!“
Stalowe ramiona ujęły go ponownie, ciągnęły ku drzwiom. Latude szalał. Komendant śmiał się do rozpuku.
„Nikczemny psie!“ wołał Latude, chwytając się rozpaczliwie drzwi. „To ci nie ujdzie na sucho!...“
„Zakneblować mu usta, jeżeli się nie uciszy.“
„Ludzie! Ten łotr już nie jest komendantem. Ja nim jestem!“ zwracał się Latude błagalnie do swoich ciemiężycieli, którzy wtórowali śmiechem komendantowi.
Na tę chwilę zjawił się na progu opat Saint-Sovers, duchowny Bastylji.
Był to człowiek łagodny, który z poświęceniem pełnił swoje obowiązki przy więźniach Bastylji, udzielając im pociechy religijnej, z musu milcząc wobec nadużyć, którym nie był w stanie przeciwdziałać. W myśli jego — życie było wędrówką ciernistą, skazańców czekało niebo, ciemięzców miał ukarać Pan na sądzie ostatecznym, z losem ziemskim wypadało się godzić.
„Czcigodny ojcze duchowny!“ — zwrócił się błagalnie do opata Latude. „Oto ten łotr zazdrosny o swoją władzę chce mnie uwięzić, wbrew nominacji