Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy kochałaś mnie... choć troszeczkę?
Poczuła naraz, że łzy podstępują jej do gardła. Wszakże był on olbrzymią cząstką jej życia, jej marzeniem, jej celem nadługo... Z nim miała odejść istota jej życia. To, co było najbliższem, miało stać się okrutnie dalekiem.
— Bardzo kochałam cię, królu.
— Czy jestem bardzo wstrętny teraz?
— Nie... — zawahała się.
— Widzisz... w godzinie śmierci nie wolno mi ciebie pocałować. A i ty — nie możesz... Prawda?
Odgarnęła włosy z jego czoła. Znalazła miejsce wolne od krost. Przycisnęła doń usta.
— Och! dziękuję ci — wyszeptał. Lżej mi będzie umierać. Albowiem, pani... ja wiem, że muszę umrzeć... I oddać cię... innemu. Trudno!... trzeba. Słuchaj, pozwalam ci... iść do d‘Aiguillona. Bo nie chcę, żeby ci zrobili krzywdę... Niechaj on kocha cię... i obroni... Jeżeli zaś tam, w innym świecie, Bóg pozwala nie zapominać o ziemi... to będziesz miała tam... przyjaciela, który będzie myślał o tobie i... żałował, że musiał ciebie zostawić... To wszystko... Idź!... teraz idź!...
Odepchnął ją łagodnie jedną ręką... a druga, pokryta wrzodami jeszcze sięgała ku jej piersiom, aby dotknąć ciała uwielbianej kurtyzany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaledwo odeszła, już znowu naprzykrzał się, jak dziecko, aby przyszła. Popadł nagle w iry-