Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyrzekł to szeptem. Z trudem otwierające się oczy białkami siliły się rozeznać d‘Aiguillona.
— Tak, sire, kochałem ją!
— Bardzo? Powiedz, że bardzo! — prosił król.
— Bardzo! — odparł d‘Aiguillon, zdziwiony tą przedziwnie ludzką nutą w prośbie umierającego i własnem niezwykłem wzruszeniem.
— To dobrze! Nie chcę, aby została sama na świecie, przecież ja... nie mogę jej zabrać do grobu...
Głos jego łamał się w żałości.
— D‘Aiguillon! przyjacielu... Mam do ciebie prośbę.
I jakby zawstydzony wyszeptał zbielałemi wargami.
— Przyprowadź ją tutaj... Chcę ją jeszcze raz zobaczyć... Już ostatni!... Niestety!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeszcze rozmawiał z arcybiskupem.
Potem ona przyszła. Był zmrok. Król kazał kamerdynerowi zapalić wszystkie światła i podnieść go do pozycji wpółsiedzącej na łóżku. Otworzył oczy. Świeciły radością. Mimo wszystkich zdrad, oglądał kobietę, którą najbardziej ukochał w życiu — była dlań teraz symbolem uciekającej odeń ziemi.
— Schyl się! — szepnął błagalnie, głosem ochrypłym.
— Już sire!
— Słyszysz mnie?
— Słyszę.