Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

placu Opery... Udałem się do niego i oto czego się dowiedziałem...
Umilkł na chwilę — poczem rzekł:
— Pawilon ten został lat temu dwadzieścia jeden wstecz zakupiony przez mojego ojca... W dwa lata później po śmierci ojca pawilon jako cześć spadku pozostałego po nim — wystawiono na sprzedaż. Kupił go niejaki Szymon Diodokis, poddany grecki...
— To on! — wykrzyknęła Koralia — Diodokis, to nazwisko Szymona.
— Szymon Diodokis był przyjacielem mego ojca, ponieważ ojciec mój mianował go testamentem — uniwersalnym spadkobiercą... A potem to właśnie Szymon Diodokis pokrywał koszta mego wykształcenia, a po dojściu do pełnoletności, polecił mi wręczyć sumę 200 tysięcy franków.
Zapanowała długa, chwila milczenia.
Wreszcie Patrycyusz szepnął:
— Pani matka i mój ojciec kochali się, Koralio...
Stwierdzenie tego faktu łączyło ich silniej, a jednocześnie wywoływało pewne zamieszanie... Biłość ich potęgowała się tą drugą miłością — zakończoną tragicznie...
— Kochali się... ciągnął dalej kapitan. Widocznie byli to kochankowie pełni egzaltacyi, którym rozkosz sprawiało używać w miłosnej rozmowie imion, jakimi ich nikt inny nie nazywał... Dlatego wybrali swe drugie imię: Patrycyusz i Koralia... A to są także nasze imiona... Pewnego dnia ametystowy różaniec wypadł twej matce z ręki... Największe ziarno rozłamało się na dwa kawałki... Jeden z tych odłamków ojciec mój zawiesił przy zegarku jako brelok... Matka pani była wdową, ojciec mój był wdowcem... W tym ogrodowym pawilonie spotkali się... otwierając furtkę tym samym kluczem... I tam dosięgnął ich cios morderczy...
— A kto był mordercą? — szepnęła młoda kobieta.