Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Automobil, który z początku jechał bardzo powoli, zwiększał szybkość w miarę tego, jak pielęgniarka zbliżała się do skweru. Młoda kobieta szła naprzód, nie oglądając się poza siebie, widocznie łoskot motoru nie zaniepokoił jej.
W chwili kiedy znalazła się tuż przy drzewach okalających plac — auto zatrzymało się nagle. Dwaj mężczyźni wyskoczyli — jeden — przez jedne — drugi — przez drugie drzwiczki.
Krzyk przerażenia, jaki wydarł się z piersi kobiety — zlał się w jedno z przeraźliwym dźwiękiem gwizdawki, którą przyłożył do ust oficer-inwalida.
Wówczas siedmiu żołnierzy, ukrytych za drzewami wypadło z nienacka. Rzucili się oni na napastników, wprowadzających swą zdobycz — do automobilu.
Wałka była krótka, a właściwie nie było jej wcale. Szofer, widząc co się dzieje puścił maszynę w ruch i zmykał z największą możliwą szybkością. Tamci zaś dwaj zrozumiawszy, że zamiar ich udaremniono — puścili młodą kobietę a następnie rzucili się w mroki ulicy Brugnoles.
— Galop!... Ya-Bon — zakomenderował oficer, zwracając się do Senegalczyka — przyprowadź mi tu koniecznie jednego za kark!...
Sam zaś podtrzymywał kobietę drżącą całą i bliską omdlenia.
— Niech się pani nie lęka, mateczko Koralio!... To ja kapitan Belval... Patrycyusz Belval...
Wówczas ona wyjąkała:
— Ach! to pan, kapitanie...
— Tak, zebraliśmy się tutaj przyjaciele pani, dawni pacyenci ze szpitala, którymi się mateczka tak troskliwie opiekowała...
— Dziękuję... dziękuję...
I drżącym głosem zapytała:
— A tamci dwaj?...
— Uciekli. Ya-Bon ich ściga!
— Ale czego oni chcieli odemnie? I jakim cudem znaleźliście się tutaj, wszyscy, aby mi tak w porę przybyć na pomoc!