Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie rozmawiali ze sobą wcale. Zdawałoby się, że żaden z tych siedmiu inwalidów nie zna swych towarzyszów i nawet nie dostrzega ich obecności.
Wybiła godzina 6-ta.
W tejże samej chwili z bramy jednego z domów wyszedł oficer w mundurze „khaki“. Bandaż owijał pod czapką jego głowę, zakrywając jego czoło. Był to mężczyzna wysoki i bardzo szczupły i tak samo jak tamci żołnierze inwalida. Albowiem prawa jego noga poniżej kolana wspierała się na drewnianem szczudle. Oficer skierował się przez ulicę Piotra Charron ku Polom Elizejskim, gdzie zatrzymał się w pobliżu wielkiego gmachu, zamienionego, jak opiewał napis nad brama na szpital wojskowy.
Oficer zajął stanowisko, umożliwiające mu kontrolę wychodzących stamtąd osób z tem jednak, aby on sam nie był przez nie widziany...
Zegar na wieży wydzwonił trzy kwadranse na siódmą, potem siódma godzinę.
Pięć osób wyszło z bramy szpitala, potem jeszcze dwie, wreszcie ukazała się pielęgniarka w luźnym błękitnym płaszczu z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie.
— Oto ona — szepnął oficer. Pielęgniarka skierowała swe kroki ku ulicy Piotra Charron i szła prosto w stronę placu Chaillota. Szła szybko — krokiem lekkim i rytmicznym. Pod luźnym nazbyt szerokim płaszczem — odgadywało się toczone kształty młodego ciała.
Oficer postępował za nią w pewnej odległości, rysując z niedbałą miną jakieś zygzaki swoją laską — tak jak to czynią spacerowicze, którym się nie spieszy.
W tej chwili nie widać było na całej tej przestrzeni nikogo prócz niej i niego.
Kiedy jednak pielęgniarka mijała avenue Marceau — automobil, który tam stał, jakby oczekując na kogoś, puścił motor w ruch i zwrócił się w tym samym kierunku, co młoda kobieta. Było to taxi — auto, w którem oprócz szofera znajdowało się dwóch mężczyzn.