Przejdź do zawartości

Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się nad tem, jaki właściwie realny motyw mógł skłonić Essaresa do telefonicznej rozmowy, chociaż go na pozór nic do tego nie zmuszało.
Milczenie kapitana zdawało się zupełnie nie dziwić bankiera, który dalej obsypywał Belvala grzecznościami i wygłaszał monolog, odpowiadając sam sobie na własne pytania. Następnie powiedzieli sobie: dowidzenia. Rozmowa była skończona.
Pomimo wszystko Patrycyusz czuł się zupełnie spokojnym. Powróciwszy do swego pokoju rzucił się na łóżko i zasnął. Po dwóch godzinach zbudził się i zawołał Ya-Bona.
— Drugim razem staraj się bardziej panować nad twoimi nerwami. Nie trać głowy tak jak przed chwilą. Byłeś poprostu śmieszny. Nie mówmy o tem więcej. Jadłeś śniadanie? Nie, ja także nie. Byłeś na wizycie lekarskiej? Nie?, ja także nie. A właśnie major obiecał mi zdjąć z głowy ten wstrętny bandaż. Przecie nie wyobrażasz sobie, żeby mi to robiło przyjemność. Drewniana noga to jeszcze, ale głowa zawinięta w taki ręcznik dla zakochanego, to okropność. Idź, spiesz się! A potem w drogę do szpitala! Mateczka Koralia nie może mi zabronić, abym ją odszukał.
W godzinę później dążyli obaj do bramy Maillota. Kapitan swoim zwyczajem wywnętrzał się Senegalczykowi:
— Ależ tak!... ależ tak!... Ya-Bon — to się zaczyna... Zdajmy sobie sprawę — na czem stoimy... Przedewszystkiem mateczce Koralii na razie nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Walka pomiędzy wspólnikami łotrowskich sprawek — toczy się zdala od niej — o miliony Essaresa... Co zaś do nieszczęśliwego, którego krzyk agonii słyszałem w telefonie — to widocznie był to jakiś nieznany przyjaciel, ponieważ mówił mi ty i nazywał mnie Patrycyuszem... To napewno on przysłał mi ten klucz od ogrodu... Cała bieda w tem, że list się gdzieś zapodział... Wreszcie zmuszony wypadkami, chciał mi wyznać wszystko — i wtedy dokonano