Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak jest. Z kim mam przyjemność!
— To w sprawie jednego z oficerów, z domu ozdrowieńców.
— Czy to kapitan Belval?
Patrycyusz był kompletnie zbity z tropu. Więc mąż Koralii go zna? Zmieszany wyjąkał:
— Tak, istotnie, to kapitan Belval.
— Jakże się cieszę, panie kapitanie!... — wykrzyknął Essares-bey tonem najwyższego rozradowania — właśnie przed chwila telefonowałem do pana, aby się dowiedzieć...
— Ach! to pan... — przerwał Patrycyusz zdumiony bezgranicznie.
— Tak jest, chciałem się dowiedzieć, o której godzinie będę mógł mówić z kapitanem Belvalem, aby mu wyrazić moje najserdeczniejsze podziękowanie!...
— To pan... to pan... — powtarzał młody oficer coraz bardziej wzruszony...
— Tak jest... czy to nie ciekawy zbieg okoliczności?... Na nieszczęście rozłączono mnie, a raczej ktoś inny dostał się na linię...
— Więc pan słyszał?...
— Co takiego, panie kapitanie?...
— Te krzyki...
— Krzyki?...
— Przynajmniej mnie się tak zdawało...
— Ja słyszałem tylko tyle, że ktoś komu się bardzo spieszyło, chciał połączyć się z panem... Przerwano połączenie i w ten sposób dopiero w tej chwili mam sposobność podziękowania panu...
— Podziękowania?...
— Czy pana to dziwi? Wszak uratował pan moją żonę wczoraj... Wyrwał ją pan z rąk bandytów... Chciałbym bardzo poznać pana i podziękować mu osobiście... Możebyśmy naznaczyli sobie rendez-vous w jakiej kawiarni? Tak np. o godzinie 3-ciej popołudniu?...
Patrycyusz nie odpowiadał, zbity z tropu zuchwałością tego człowieka, zagrożonego tak bezpośrednio aresztowaniem. Jednocześnie zastanawiał