Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak jest.
— Dwa miliony?
— Zgoda. Niech mi pan teraz przedstawi swój plan...
— Poco? Wiem dobrze co i jak mam robić — bez pańskiej pomocy i porady. Główna rzecz, aby pan mógł uciec... A ja panu zapewnię możność ucieczki.
— Jakież gwarancye?
— Połowę zapłaci mi pan odrazu — połowę potem... Pozostaje kwestya paszportu... Jakie nazwisko chce pan tam mieć wypisane?
— Wszystko mi jedno.
Doktór wziął z biurka arkusz papieru, aby sporządzić rysopis... Spoglądając ciągle na swego klienta szeptał:
— Włosy siwe... twarz ogolona... żółte okulary...
Nagle zapytał:
— A mnie kto zaręczy za solidność wypłaty?... Ja nie chcę żadnych czeków... tylko banknotów... autentycznych banknotów..
— Otrzyma je pan.
— A gdzie one są.
— W niezawodnej kryjówce...
— Może pan zechce wyraźniej określić.
— Owszem. I tak pan nie znajdzie.
— Zatem?...
— To Grzegorz czuwał nad temi pieniędzmi. — Cztery miliony w banknotach... tam na barce... pójdziemy razem, wypłacę panu pierwszy milion.
Doktór grzmotnął pięścią w stół:
— Co? co pan powiedział?!
— Mówię, że cztery miliony są ukryte na barce.
— Ja nie przyjmę tych pieniędzy — do wypłaty.
— Dlaczego? czy pan zwaryował?
— Ponieważ trudno, aby mi kto płacił pieniędzmi, które i tak do mnie należą...
— Jakto?!
— Te cztery miliony są moją własnością, nie może mi ich pan zatem ofiarować jako zapłaty.
Szymon wzruszył ramionami.