Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak.
— I zabił go pan?
— Broniłem własnego życia.
— Niech i tak będzie. Ale zabił go pan?
— To jest... właściwie...
Doktór uśmiechnął się.
— Proszę sobie wyobrazić, co to za dziwny zbieg okoliczności. Gdy opuściłem barkę, natknąłem się na gromadkę żołnierzy-inwalidów, którzy mnie zaczepili... Oni właśnie szukali owego Ya-Bona i swojego kapitana, niejakiego kapitana Belvala i jakiegoś przyjaciela tego kapitana i jeszcze pewnej damy, w domu której mieszkali... Te cztery osoby zniknęły, a oni obwiniali o to zniknięcie osobnika nazwiskiem... Zaraz, jak się on to nazywa... No!... no!... to dziwne!... Szymon Diodokis — takie nazwisko mi powiedzieli... Przyzna pan sam, że to bądź co bądź niezwykłe... Wobec takich faktów — to....
Po krótkiej pauzie doktor wycedził dobitnie.
— Dwa miliony...
Szymon doznawał uczucia myszy w pazurach kota.
— Panie doktorze — to szantaż...
— Może pan to i tak nazwać... Nie poszukiwałem pana, sam pan zgłosił się do mnie... Z powodu pewnych nieporozumień z sądami krajowymi — praktyka moja lekarska mocno ucierpiała... Pragnę więc skorzystać ze szczęśliwego przypadku, który dopomoże mi do podreparowania mojej sytuacyi finansowej...
— A jeżeli ja się nie zgodzę na pańskie żądanie?...
— W takim razie zatelefonuję do prefektury policyi, a wątpię, by to panu w obecnej chwili dogadzało...
I doktór ujął ręką słuchawkę telefonu. Szymon zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego jak poddać się...
— Więc dobrze — oświadczył — Znamy się nawzajem, możemy dojść do porozumienia...
— Na wyżej wymienionej podstawie?