Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy mam zawołać służbę? — zapytał doktór — i kazać wyrzucić pana za drzwi?...
Szymon Diodokis roześmiał się.
— Trzydzieści tysięcy?... Czterdzieści?... Pięćdziesiąt!... O!... o! jeszcze więcej!.. No nie będę się targował, bo potrzebuję pana... Więc zgoda, doktorze? Sto tysięcy...
Doktór Geradec spoglądał na niego uważnie przez długą chwilę, poczem nagle podszedł ku drzwiom, zaryglował je, usiadł znowu i rzekł krótko: Możemy pogadać.
— Doskonale. Przyzwoici ludzie zawsze dojdą do porozumienia. Ale przedewszystkiem pytam: na sto tysięcy zgoda?...
— Nie wiem... — odparł lekarz — to zależy od sytuacyi. Sto tysięcy — to jest podstawa do dyskusyi.
Szymon zawahał się przez sekundę. Ten doktór zdawał się mieć za duży apetyt. Nie protestował wszakże, a doktór Geradec zapytał:
— Jak brzmi pańskie, prawdziwe nazwisko?
— Nie mogę tego panu powiedzieć. Wspomniałem już, że są pewne powody...
— A zatem dwieście tysięcy...
— Co?!...
Szymon aż poskoczył na krześle.
— No wie pan... — pańskie wymagania nie są wcale zbyt skromne!... Taka sumka!...
Geradec odparł spokojnie.
— Któż pana zmusza, aby pan się zgodził?... ubijamy interes. Wolno się panu cofnąć...
— Ale co panu zależy na mojem istotnem nazwisku, skoro ma mi pan dostarczyć fałszywego paszportu.
— Oczywiście, że mi zależy. Więcej ryzykuję, dopomagając do ucieczki — bo to jest ucieczka — szpiegowi, aniżeli porządnemu człowiekowi...
— Nie jestem szpiegiem...
— Skądże mogę coś o tem wiedzieć!... Potrzebuje pan na gwałt fałszywego paszportu, za otrzymanie go gotów pan jest zapłacić sto tysięcy... I chce pan