Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

płacił zaraz. Lekarz podprowadził pacyenta do drzwi, ale ten zatrzymał się w progu i rzekł:
— Jestem przyjacielem pani Albouin.
Doktór spojrzał na niego pytająco, jakby nie rozumiejąc, co znaczą te słowa?
Szymon ciągnął dalej:
— To nazwisko nic panu nie mówi? Jeżeli jednak dodam, że pod tem nazwiskiem ukrywa się pani Mosgranem — to nie wątpię, że dojdziemy szybko do porozumienia...
— Do porozumienia? w jakiej sprawie?
— Nie ufa mi pan — jak widzę — doktorze. Zbyteczne ceremonie. Jesteśmy sami. Drzwi są podwójne, i obite materacami. Możemy rozmawiać swobodnie...
— Nie mam nic przeciwko rozmowie, ale chciałbym wiedzieć...
— Trochę cierpliwości.
— Moi chorzy czekają...
— To nie zabierze nam wiele czasu. Wyjaśnię panu wszystko w kilku zdaniach... Siadajmy.
Szymon usiadł pierwszy. Doktór zajął miejsce naprzeciw niego z miną coraz wyraźniej zdziwioną:
Szymon bez żadnych wstępów i omówień przystąpił do interesu:
— Jestem narodowości greckiej. Grecya jak dotychczas jest krajem neutralnym, więc mogę z łatwością otrzymać paszport na wyjazd z Francyi... Mam jednak pewne powody po temu, aby paszport wystawiony był nie na moje nazwisko. Chodzi mi o to, aby mi pan w tym wypadku dopomógł.
Doktór podniósł się z krzesła — oburzony.
Szymon nalegał:
— Tylko bez wielkich gestów, błagam pana. — Chodzi przecież o cenę. Jestem zdecydowany zapłacie sowicie. Ile?
Doktór bez słowa wskazał mu ręka drzwi.
Ale Szymon nie zrażał się — tak niegrzecznym gestem.
— Dwadzieścia tysięcy?... dosyć?...