Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z Ya-Bonem skierował się w stronę pawilonu. Skoro znalazł się w westybulu, zaczął nadsłuchiwać. — W sali z górnem oknem don Luis pukał w ściany i zamknięte drzwi.
— Doskonale — uśmiechnął się szatańskim uśmiechem. — I ten wpadł!... Doprawdy, że ci panowie nie są nazbyt sprytni!...
Udał się do kuchni, gdzie otworzył kurek gazomierza. Zamierzał zrobić z don Luisem to samo, co mu się nie powiodło z Patrycyuszem i Koralią.
Odpocząwszy kilka minut, wyszedł przez ogród na ulicę. Nie zapomniał przytem zasłonić sobie oczu żółtemi okularami.
Na ulicy wsiadł w pierwszy lepszy wolny automobil i kazał się zawieźć na ulicę Guimarda. Tam wszedł do loży Vacherota.
Vacherot przyjął go z niekłamaną serdecznością.
— Ach! to pan, panie Szymonie!... Ale jakże pan wygląda!...
— Cicho!... nie wymawiaj mego imienia... szepnął Szymon. — Czy nikt mnie nie widział?
— Nikt. Ale co się panu stało? ktoś pana napadł?
— Tak, ten murzyn...
— A tamci?
— Jacy tamci?
— No, ci, którzy przyszli później... Patrycyusz...
— A więc Patrycyusz był tutaj?...
— Tak, przyszedł po pańskiem odejściu z jakimś swoim przyjacielem...
— I tyś mu powiedział?...
— Że jest pańskim synem?... Powiedziałem, trzeba było...
— A więc to dlatego nie wydawał się wcale zdziwionym mojemi rewelacyami...
— Gdzie oni są teraz?
— Przy Koralii. Zdołałem ją uratować i oddałem pod ich opiekę... Ale nie o nią w tej chwili chodzi... Szybko!... lekarza!...
— Jest tutaj lekarz w domu...
— Nie chcę go. Czy masz książkę abonentów telefonu?