Przejdź do zawartości

Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

będzie mógł obserwować Szymona, który sobie spaceruje najspokojniej po bulwarze. Istotnie zobaczył go. Szymon przechadzał się z miną człowieka, który używa spaceru bez żadnego określonego celu.
Wkrótce zjawił się don Luis. Patrycyusz wskazał mu oczyma Szymona.
— Zawsze taki sam — szepnął. — Ta sama, kraciasta chustka na szyi, te same żółte okulary i ten sam sposób chodzenia.
I dorzucił:
— Widzi pan, on udaje, jakby go nic wokół nie obchodziło, ale nietrudno odgadnąć, że oczy jego zwracają się w tę stronę rzeki, skąd ma przybyć „Piękna Helena“.
— Tak, tak — szepnął don Luis. — O, widzi pan, ta dama.
— Ach, ta?... — rzekł Patrycyusz. — Ja już ją spotkałem dwa czy trzy razy na ulicy.
Płaszcz z bronzowej gabardiny opływał postać i ramiona kobiety, trochę zanadto szerokie. Z filcowego kapelusza o szerokich brzegach opadała na twarz gęsta welonka.
Kobieta podała Szymonowi złożony telegram, który ten przeczytał natychmiast.
Zamienili potem ze sobą kilka słów, przeszli przed kawiarnią i zatrzymali się nieco opodal.
Szymon wyjął z kieszeni notes, wyrwał kartkę papieru, napisał kilka słów ołówkiem i oddał swojej towarzyszce. Kobieta wzięła kartkę i odeszła bez podania ręki. Szymon w dalszym ciągu kontynuował swój spacer nad rzeką.
— Pan pozostanie, kapitanie — rzekł don Luis.
— A, jednak — zaprotestował Patrycyusz — on zdaje się, czuje się zupełnie bezpieczny. Nawet się nie ogląda.
— Lepiej zawsze być ostrożnym — drogi kapitanie. Ale co za szkoda, że nie możemy zapoznać się bliżej z tą kartką, którą Szymon napisał.
— A gdybym poszedł za...
— Za tą panią? O nie, nie, mój kapitanie. Niech