Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ani mu się śni!... Z niego taki waryat, jak ze mnie lub z pana...
— A jednak...
— A jednak chce pan powiedzieć, że Szymon opiekował się panem, że jego celem było połączenie was obojga, że przysłał panu klucz od furty ogrodowej itd... itd...
— Panu wiadomo jest wszystko?
— Muszę wiedzieć, jakże inaczej mógłbym pospieszyć wam z pomocą?!...
— Ależ w takim razie — rzekł zaniepokojony Patrycyusz — musimy przedsięwziąć pewne środki ostrożności... Wracajmy do pawilonu. Koralia jest sama.
— Niech się pan nie lęka. Nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
— Skąd ta pewność!?
— Przecież ja tu jestem.
Zdumienie Patrycyusza nie miało granic...
Więc Szymon zna pana? Wie, że pan jest tutaj?
— Wie, bo przejął mój list pisany do pana... I chciał uprzedzić moje przybycie i dlatego się tak spieszył... Tylko, że ja przyspieszyłem także mój przyjazd o kilka godzin i nie udało mu się...
— Aż do czasu przyjazdu pan nie wiedział kto jest tym wrogiem?...
— Nie wiedziałem...
— Więc to dopiero dzisiaj rano...
— Nie, to dopiero dzisiaj popołudniu, o godzinie trzy kwadranse na drugą...
Patrycyusz spojrzał na zegarek.
— Teraz jest czwarta... A zatem w przeciągu dwóch godzin...
— Nawet tyle nie... jestem tutaj dopiero od godziny...
— Pytał pan pewnie Ya-Bona!...
— Miałbym też na co czas tracić!... Ya-Bon poprostu powiedział mi, że pan wyszedł razem z panią Koralią i żeście jeszcze nie wrócili... Trochę mnie to zdziwiło...
— No i...