Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cicho!... oto on!...
— Nie!... nie!...
— Tak.... to on...
Szybka opadła ku dołowi, pchnięta czyjąś ręką...
I ujrzeli twarz w otworze okna...
Była to twarz starego Szymona... Nawet się nie zdziwili, tak przywykli już do tego, że Szymon w ich istnieniu odgrywa jakąś tajemniczą, niezrozumiałą rolę...
Kim właściwie jest ten człowiek... Nieświadomym wspólnikiem zbrodniarza?... uosobieniem ślepej mocy przeznaczenia?... Wszystko jedno... w każdym razie on działa... on atakuje...
Patrycyusz szepnął:
— Waryat... waryat...
Ale Koralia zaoponowała:
— Może jednak on nie jest waryatem...
Drżała wstrząsana dreszczem nieopisanej grozy.
Szymon spoglądał na nich z poza swoich żółtych okularów, nie poruszając się, niby posąg przedstawiający geniusza zła...
Patrycyusz i Koralia dłoń w dłoni czekali na to, co się stanie. I nagle na ich głowy spadł jakiś przedmiot, i zawisnął w powietrzu. Drabina... Drabina sznurowa tasama, którą widział w szafie starego Szymona.
Taksamo jak tamci niegdyś patrzyli po sobie. Ale teraz oni wiedzieli już, że wszystko się powtórzy z najdokładniejszą ścisłością. I oczy ich szukały nieuniknionej kartki, która powinna być przypięta do jednego ze szczebli drabiny.
Znaleźli ją odrazu. Tę kartkę pożółkł, zmiętą. Była to tasama kartka, którą lat 20 temu wstecz napisał Essares. I taksamo jak wówczas miała być wyrazem pokusy i groźby.

„Niech Koralia wyjdzie stąd sama. Daruję jej życie. Daję wam 20 minut do namysłu. Po upływie tego terminu...“