Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to tchórzostwo, alepoczucie grozy przed przestąpieniem progu przybytku śmierci i zbrodni...
I tym razem kobieta wezwała do działania:
— Chodźmy — rzekła.
Kiedy znaleźli się przed pawilonem ze zdziwieniem skonstatowali, że drzwi wejściowe są otwarte.
— Zapewne Szymon otworzył te drzwi i czeka na nas — szepnął Patrycyusz.
Weszli. Patrycyusz spojrzał na zegarek. Była godzina dziesiąta.
Z małego westybulu prowadziły uchylone, drzwi do pokoju...
Koralia wyszeptała:
— To tutaj musiała ta straszna rzecz stać się niegdyś...
— Tak jest... I tutaj napewno znajdziemy Szymona. Ale jeśli się lękasz, Koralio, to lepiej zawróćmy...
— Nie!... teraz mielibyśmy się cofnąć?!... — Wejdźmy!...
I weszła.
Pokój, w którym się znaleźli, chociaż duży, robił wrażenie przytulnego kącika — dzięki bardzo starannemu nacechowanemu miękkością urządzeniu... Sofy, fotele, wyściełane taborety, dywany na podłodze, makaty na ścianach...
Wszystko świadczyło, że dbano tutaj o komfort, wygodę i estetykę... Prawdopodobnie nic się od czasu tragicznego wydarzenia nie zmieniło w tym pokoju, który raczej przypominał pracownię malarską z powodu górnego okna umieszczonego w środku sufitu... Przez to właśnie okno spływało światło do pokoju... Były tam wprawdzie jeszcze dwa okna, ale zasłaniały je firanki i story.
— Szymona niema — rzekł Patrycyusz.
Koralia nie odpowiedziała. Badała ona wzrokiem wszystkie otaczające przedmioty z niesłychanem wzruszeniem...
Oczy jej ślizgały się po książkach w zapylonych oprawach, po nieskończonych robótkach kobiecych... Tu jakiś kawałek kanwy zahaftowany kolo-