Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przed godziną 10-tą Koralia zeszła do ogrodu, gdzie Patrycyusz już czekał na nią. Młoda kobieta była blada i okazywała silne zdenerwowanie. Przywitali się w milczeniu silnym uściskiem i odrazu udali się w drogę, do pawilonu. Gdy stanęli przed furtą ogrodową — Patrycyuszowi uderzyło serce niespokojnie... Żałował w tej chwili, że nie powiadomił o wszystkiem Desmalionsa, ale działał na własna rękę.
Ale przezwyciężył po chwili to przykre wrażenie... Wszak ma przy sobie dwa rewolwery... A zresztą czego się obawiać?...
— Wchodzimy, Koralio?...
— Naturalnie...
— Ale pani wydaje się mi zdenerwowaną i strwożoną?...
— To prawda — szepnęła młoda kobieta — serce mi się dziwnie ścisnęło...
— Dlaczego? czy się pani czego boi?...
— Nie... albo raczej tak... Myślę wciąż o mojej matce, która tak jak ja w pewne rano kwietniowe przekroczyła ten próg... Czuła się szczęśliwą... szła ku miłości... a poszła w śmierć... Boję się...
— Wróćmy zatem Koralio.
Pochwyciła jego ramię i rzekła zupełnie już spokojnie:
— Wejdźmy. Pomodlę się przy grobie matki.
Śmiało już — pewnym krokiem szła ścieżką, po której kładły się dzikie zioła...
Pozostawili pawilon na lewo, a poszli wprost do grobu rodziców. Dwudziesty z rzędu wieniec z pereł leżał na mogile.
— Szymon był już tutaj — rzekł Patrycyusz. — Instynkt silniejszy ponad wszystko — wiódł go... Powinien być gdzieś niedaleko...
Koralia uklękła przy grobie, a Patrycyusz tymczasem przeszedł się po ogrodzie, szukając Szymona. Ale starego nie było nigdzie widać.
Wobec tego należało wejść do pawilonu przed czem oboje uczuwali instynktowny lęk... Nie było