Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   207   —

krew, która nie zawodziła go nigdy w chwilach decydujących.
Zbliżył się do Florentyny. Była bardzo blada i płakała w milczeniu.
— Nie trzeba się bać! — powiedział. — Jeżeli będzie mi pani ślepo posłuszna, to damy sobie ze wszystkiem radę.
Z braku jakiejkolwiek z jej strony odpowiedzi wywnioskował, że Florentyna wciąż mu nie ufa i prawie z radością pomyślał, że zmusi ją do zupełnej ku sobie ufności.


„...towarzyszy mu sześciu agentów...”

— Słuchaj pan! — rzekł, zwracając się do Sauveranda. — W razie, mimo wszystko możliwym, gdyby mój plan się nie udał, mam jeszcze kilka punktów, które musi mi pan wyjaśnić.
— O jakich punktach pan myśli? — zapytał Sauverand, nie tracąc spokoju.
Z pewnym wysiłkiem, przyprowadzając do porządku i dyscypliny swe myśli, wibrujące w mózgu, w pełni zastanowienia, aby o niczem nie zapomnieć i powiedzieć tylko to, co powiedzieć istotnie potrzeba, don Luis zapytał:
— Gdzie pan był rano, w dniu popełnienia zbrodni, wówczas, gdy posiadacz laski hebanowej, tak bardzo podobny do pana, wszedł za inspektorem Verotem do kawiarni na Pont-Neuf?
— U siebie.
— Czy jest zupełnie pewien, że pan w tym czasie nie opuszczał pan swego mieszkania?