Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   205   —

Nagle zrozumiał, że te dwie istoty, jak również pani Fauville, dla miłości której Sauverand i Florentyna walczyli tak niezręcznie, utknęły w żelaznem kole intryg, którego własnym wysiłkiem nie zdołają rozerwać. A to koło, nakreślone ręką niewidzialną, on właśnie, Perenna, sam zacisnął dokoła nich z najbardziej nieubłaganą zaciętością.
— Ach! — westchnął. — aby tylko nie było za późno!
Zadrżał pod ciężarem myśli i uczuć, które nim owładnęły. Wszystko kołatało się w jego mózgu z tragiczną gwałtownością — pewność, radość strach, przerażenie. Walczył w uścisku najstraszliwszych wizyi i już miał wrażenie, że ciężka ręka policyanta kładzie się na ramieniu Florentyny.
— Uchodźmy stąd! Uciekajmy! — wykrzyknął w śmiertelnem przerażeniu. — Szaleństwem jest tu pozostawać!
— Ponieważ jednak dom cały jest cernowany... — zwrócił mu uwagę Sauverand.
— Więc cóż z tego? Więc może pan przypuścić choćby na jedną sekundę... Ależ nie... nie... zobaczymy... Trzeba wspólnie przystąpić do walki... Zapewne, że jeszcze pozostaną jakieś wątpliwości... Wy je rozproszycie i uratujemy panią Fauville...
— A agenci, którzy nas oblegają?
— Wyprowadzimy ich w pole.
— A Weber?
— Niema go tam. A dopóki go niema, podejmuję się wszystkiego. Proszę za mną, ale w pewnej odległości. Kiedy wam dam znak i tylko wtedy...
Odsunął zasuwkę i położył rękę na klamce.
W tej właśnie chwili ktoś zapukał.
Był to odźwierny.
— Co takiego? Czego mnie niepokoicie?
— Bo, proszę pana, przyszedł Weber...


——o——