Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   202   —

wyczejne podrażnienie nerwów. Kiedy pan nas zobaczył — było to na stacyi w Mans, nieprawdaż? — Florentyna spała, z głową opartą na mojem ramieniu“.
Ani razu don Luis nie przerwał już tej relacyi, składanej głosem coraz bardziej drżącym, a owianej tchnieniem istotnej prawdy. W cudownym wysiłku swej uwagi rejestrował w pamięci każde słówko, najbagatelniejszy giest spowiadającego się przed nim Sauveranda. I w miarę, jak Sauverand mówił, Perenna odbierał wrażenie, iż obok prawdziwej Florentyny wyrasta jakaś inna kobieta, wolna zupełnie od tego błota i niegodziwości, w której ją skąpał na podstawie zaobserwowanych wydarzeń.
A jednak nie nabrał jeszcze całkowitej ufności. Florentyna niewinna? Czyż to możliwe? Nie, nie! świadectwo własnych oczu, które na rzeczy patrzyły, świadectwo własnego rozumu, przed którego sądem stawały te wydarzenia, sprzymierzały się przeciw podobnej ufności. Bronił się przed myślą iż stawała przed nim inna Florentyna, nie taka, jaką dlań istotnie była, a więc tajemnicza, podstępna, okrutna, monstrualna, krwi chciwa... Nie, nie! — ten człowiek kłamie z piekielną zręcznością! Przedstawia on sprawę w sposób tak gienialny, iż nie można już odróżnić fałszu od prawdy, ani oddzielić światła od ciemności.
On kłamie! On kłamie!
Niemniej jednak, jakiż wdzięk ma to kłamstwo! Jakże piękna jest ona, ta wyimaginowana Florentyna, popchnięta przez wyrok przeznaczenia ku czynom, którymi się brzydzi, ale daleka od wszelkiej zbrodni, ludzka, litościwa, o oczach jasnych i rękach jaśniejących czystością. I jak to błogo jest poddać się tak chimerycznej wizyi!
Sauverand utopił spojrzenie w twarzy swego zaciętego wroga. Stojąc tuż obok Perenny z twarzą jaśniejącą przenikającemi go uczuciami i namiętnością, której już nie starał się ukrywać, szepnął:
— Pan wierzy mi, nieprawdaż?
— Nie... nie... — odrzekł żywo Perenna, broniąc się przed tajemniczym wpływem tego człowieka.