Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niebo rozpościerające się nad dachami miasta, i mój własny cień, pełzający po szarym murze. Skąd to uczucie? Może dlatego, że wszystko, na co patrzę, te dachy, te zwinięte w kłębek smoki i te groteskowe kształty rzeźb, nie są dla mnie rzeczami, które pierwszy raz widzę — są jakby snem, jakby widmem zapomnianych wspomnień, które w tej chwili z obrazków, książek żywo stanęły przedemną.
Chwila i złudzenie znika. Rzeczywistość bierze górę i otwiera mi znowu oczy na otaczające mnie piękno, na cudną przezroczystość dali, na subtelność tonów krajobrazu, ogromną odległość nieba i miękki, łagodny czar japońskiego słońca.
Wchodzę po schodach, mijam drugą bramę z takimi samymi potworami wodnymi i pełzającymi smokami i znajduję się na dziedzińcu, na którym, niby pomniki, stoją ofiarne latarnie, pięknie wykute w kamieniu. Na prawo i na lewo siedzą dwa groteskowe lwy — samiec i samica, również wykute w kamieniu. Są to lwy Buddhy. Po za tem wszystkiem wznosi się niski, długi, lekki budynek, z pochyłym spiczastym dachem, z niebieskich cegiełek i z trzema drewnianymi schodami u wejścia. Boczne ściany stanowią zwyczajne, cienkie, drewniane ramy, wyklejone białym papierem. Jest to świątynia.
Zdejmuję na schodach obuwie, młody mężczyzna odsuwa na bok ściany, które zamykają wejście, i zgina się z uśmiechem w powitalnym ukłonie. Wchodzę i czuję pod stopami miękkie, grube maty, w których noga tonie jak w puchu. Znajduję się w ogromnej, czworokątnej przestrzeni, wypełnionej dziwnie słodkim zapachem japońskiego kadzidła.