Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wysiadam, wchodzę na wysoki taras i staję naprzeciw cudownej bramy, zakończonej górą spiczastym, wielokątnym, chińskim daszkiem, i pokrytej od góry do dołu szczególnie rzadką rzeźbą. U góry, na fryzie otwartych drzwi wiją się smoki; nawet odrzwia pokryte są takąż rzeźbą, która przedstawia fantastycznie zgrupowane potwory wodne. Wszystko to, pomimo że utrzymane jest w jednym tylko tonie szarym, niema twardości rzeźby, przeciwnie, węże i smoki zdają się poruszać jak żywe.
Oglądam się za siebie, skąd płynie światło. Morze zlewa się z niebem w jednym czystym, blado błękitnym tonie. Pod stopami mojemi rozpościera się morze niebieskich, falistych dachów, aż po równe, gładkie jak lustro wybrzeże, aż po stoki lesistych zielonych pagórków, które obejmują miasto ze stron obu. Za półkolem pagórków widać długi szereg liliowych, wysokich, poszarpanych gór, między któremi wznosi się niezmierzonej wysokości samotny śnieżny szczyt, tak niepokalanie biały, że gdyby nie to, że istnienie jego jest stwierdzone, można by sądzić, że to są chmury. Stoki jego są niewidoczne, gdyż zlewają się z niebem tej samej barwy, tylko nad linię wiecznych śniegów wybiega jego szczyt, cudowny tak sen. Niby duch, wznosi się między lśniącą krainą i niebem święta nieporównana góra Fujiyamy.
I nagle, przed tym portalem pełnym rzeźb fantastycznych obejmuje mię dziwne uczucie, coś, niby sen cudowny, niby zwątpienie. Mam wrażenie, że wszystko to, na co patrzę, zniknie za chwilę, i te schody, i ta brama, okolona smokami, i błękitne