Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wooda wśród zebranych w kościele było tylko trzech prawdziwie uważnych słuchaczów. Feliks, Piotrek i ja połykaliśmy niemal każde słowo księdza, pragnąc go później jaknajzręczniej naśladować. Żaden ruch, żadne spojrzenie, żadna nuta głosu nie uszła naszej uwagi. Oczywiście samej treści nie pamiętaliśmy zupełnie, gdyśmy wrócili do domu, lecz wiedzieliśmy zato dokładnie, jak należy odrzucać wtył głowę, jak należy pochylać się naprzód i obydwiema pięściami uderzać w pulpit, gdy się pragnęło jakieś specjalne zdanie podkreślić.
Popołudniu wymknęliśmy się do sadu, a każde z nas dźwigało Biblję, lub też zwykły modlitewnik. Nie uważaliśmy za stosowne informować dorosłych o swoich zamierzeniach. Nigdy niewiadomo, jak dorośli będą się zapatrywali na tego rodzaju sprawy. Może doszliby do wniosku, że nawet najbardziej chrześcijańska zabawa przy świętej niedzieli jest niestosowana. Jednem słowem woleliśmy nie dowiadywać się o tem, co na ten temat myślą nasi wujowie i ciotki.
Wstąpiłem na Kamienny Pulpit, trochę podenerwowany, słuchacze zaś moi rozsiedli się półkolem na trawie. Zapoczątkowaliśmy ceremonję uroczystemi śpiewami i odczytaniem ustępu z Biblji, postanowiliśmy bowiem nie modlić się, gdyż ani Feliks, ani Piotrek, ani ja nie mieliśmy najmniejszej ochoty odmawiania modlitwy w obecności wszystkich. Zorganizowaliśmy jednak napoczekaniu zbiórkę. Przecież chodziło tu o Misje. Dan krążył dookoła z talerzem — z owym malowanym talerzem Feli — mając taką samą uroczystą minę, jak Elder Frewen zbierający datki w kościele. Każde z nas położyło na talerzu centa.
Dopiero potem rozpoczęło się moje kazanie. Wypadło ono zresztą okropnie. Zorjentowałem się w tem dokładnie, zanim jeszcze dobrnąłem do połowy, chociaż wygłaszałem