Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musimy coś wymyśleć, aby się jednak przejęła, — rzekłem.
— Już od kilku dni modlę się o to, — wyszeptała Celinka, a powieki jej zatrzepotały pod wpływem nabiegłych nagle łez. — Czy sądzisz, że to się zda na coś, Ed?
— Najprawdopodobniej, — zapewniłem ją. — Pamiętasz Sarę Ray i te pieniądze? Przecież pieniądze zdobyła tylko dzięki modlitwie.
— Bardzo się cieszę, że tak myślisz, — zawołała z radością. — Dan twierdzi, że mi ta modlitwa nic nie pomoże. Tłumaczy mi, że najlepiej nie prosić o nic Boga, to wtedy sam stara się pomóc ludziom, a gdy go się prosi, zazwyczaj nie chce się w ludzkie sprawy wtrącać. Dan zawsze mówi takie dziwne rzeczy. Bardzo się boję, że jak dorośnie będzie taki sam, jak wuj Robert Ward, który nigdy nie chodzi do kościoła i powiada, że tylko połowa Biblji jest prawdziwa.
— A która połowa jest według niego prawdziwa? — zapytałem przejęty ciekawością.
— Oczywiście ta przyjemniejsza. Wuj Robert twierdzi, że niebo istnieje, ale piekła napewno niema. Nie chciałabym, żeby Dan wyrósł na takiego niedowiarka. Byłoby to okropnie przykre. A ty byłbyś zadowolony, gdyby wszyscy ludzie po śmierci stłoczyli się w niebie?
— Przypuszczam, że nie, — potrząsnąłem głową, bo w tej samej chwili pomyślałem o Billu Robinsonie.
— Zupełnie słusznie, chociaż naogół żal mi tych wszystkich biedaków, którzy idą do piekła, — mówiła Celinka w zamyśleniu. — Ale mam wrażenie, że w niebie również nie czuliby się zbyt swobodnie. Andrzej Marr zeszłej jesieni powiedział okropną rzecz o piekle, gdyśmy obydwie z Felą były u Kasi i gdyśmy wszyscy piekli kartofle w popiele. Andrzej powiedział wtedy, że według niego w piekle