Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ania po pierwszym rozpaczliwym okrzyku zamilkła na chwilę. Wydało jej się, że nie może mówić. Ale zaraz śmiało, choć niepewnym trochę głosem, rzekła:
— Marylo, nie należy dręczyć się taką myślą. Wszakże lekarz nie odebrał nadziei. Jeśli Maryla będzie się szanowała, nigdy wzroku nie utraci. A jeżeli odpowiednie szkła potrafią w dodatku usunąć dotychczasowe bóle głowy, co za wielkie szczęście!
— Nie nazywaj tego szczęściem — odpowiedziała z goryczą Maryla. — Pocóż mam żyć, jeśli nie wolno mi czytać, szyć, ani też zajmować się czemkolwiek? W takim razie co za różnica umrzeć czy oślepnąć? Co się zaś tyczy płaczu, nie potrafię się odeń powstrzymać, gdy zostaję samotna. Ale niema tu o czem mówić... Będę ci, Aniu, bardzo wdzięczna, jeśli mi przygotujesz filiżankę herbaty. Jestem taka osłabiona! Tylko, proszę cię, nie wspominaj o tem wszystkiem nikomu. Nie chcę, by przychodzili mnie odwiedzać, żeby mnie wypytywali i żałowali...
Kiedy Maryla zjadła wieczerzę, Ania namówiła ją, by się położyła do łóżka. Poczem sama udała się na facjatkę i w ciemnościach usiadła przy oknie, samotna ze swemi łzami i ciężkim smutkiem na duszy. Jakże strasznie zmieniło się wszystko od owej chwili, kiedy tu siedziała wieczorem po powrocie z seminarjum! Pełną była wówczas nadziei i radości, a przyszłość wydawała jej się różową, bogatą w cudne obietnice. Zdawało się jej, że całe lata minęły od owej promiennej chwili. Lecz zanim ułożyła się do spoczynku, uśmiech zakwitł na jej ustach, a spokój zawitał do duszy. Odważnie i śmiało spojrzała w oczy obowiązkowi i znalazła w nim przyjaciela, bo obowiązek bywa nim zawsze, ilekroć śmiało idziemy na jego spotkanie.
W kilka dni potem Maryla powoli wracała z podwórza, gdzie rozmawiała z jakimś obcym przybyszem. Ania znała go tylko z widzenia: był to Jan Sodler z Carmody. Ania nie domyślała się treści rozmowy, lecz zdziwiła się zmianie, jaka odmalowała się na twarzy Maryli.