Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oby tak było! — uśmiechnęła się Maryla niedowierzająco.
Lecz gdy Maryla wyszła z pokoju, Mateusz, który dotąd milczący siedział w kącie, zbliżył się do Ani i położył swą dłoń na jej ramieniu.
— Nie zatracaj całej romantyczności, Aniu — szepnął nieśmiało. — Zapewne nie zbyt wiele... ale troszeczkę nie zawadzi.