Strona:Krwawe drogi.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i uwodzili serca i myśli poezyą czynu, ci najrodzeńsi potomkowie Wyspiańskiego. I głos ich był coraz silniejszy, coraz bardziej wzniosły, coraz potężniejszy. Coraz trudniej było oprzeć się sile ich czynów, mocy ich logiki, zaciekłości i charakterowi tych zaiste niezłomnych. Jakiś czar wielkości płynął z okopów strzeleckich i z mogił polskich żołnierzy. Skrzeczący głos obmowy i oszczerstwa jął cichnąć. Kłamstwo i potwarz nie śmiały już ukazać swej ohydnie wykrzywionej twarzy.
Rycerze żywi jęli już za życia wchodzić w legendę. Piłsudski rósł z miesiąca na miesiąc. Niby magnes narodowy przyciągał, niby sumienie biczujące gryzł, niby słońce ojczyzny ogrzewał, budził ufność, ratował w rozpaczy. Golgota jęła już przyoblekać cechy męki, grozą przejmującej tych, którzy ją zadawali. Naród z miesiąca na miesiąc otrząsał się, a przynajmniej, co lepsze, co światlejsze, szlachetniejsze i rozumniejsze, jęło coraz wyraźniej chylić się ku nam.
Sprawa przeobrażania się, odradzania wielkiego ongiś, wielce rycerskiego i pośród ludów świata kiedyś szanowanego narodu, odbywała się na oczach naszych, że nikt z nas złorzeczyć się nie ośmielał, jeno niejednemu łzy gorzkie nie przestawały płynąć nad straszliwą niemocą ludu, tak straszliwą, iż go dopiero śmierć dobrowolna tysięcy najmłodszych, najśliczniejszych, największych może zwolna do przytomności przyprowadzać.