Strona:Krwawe drogi.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łach i naraz wydarł się z pośród tysiącznej gromady ogromny krzyk:
— Śmierć Rosyi!
Zaledwo przebrzmiał, gdy z szeregów oddziału, stojącego po lewej stronie komendanta, wypadł siwiejący już, małego wzrostu żołnierz, podbiegł do wodza i błagającym głosem zaczął prosić:
— Komendancie! Puśćcie mnie! Ja chcę z nimi pierwszy... na Moskala!... Komendancie!....
Ale prośba żołnierza zaginęła, bowiem za przykładem jednego opadli Komendanta inni, dopraszając się o tę samą łaskę. Jedni prosili, inni chwytali go za ręce, inni stali w milczeniu, mówiąc tylko spojrzeniem. Byli i tacy, którzy padali w rozrzewnieniu na kolana, domagając się zaszczytu należenia do „pierwszej kadrowej“. Niepodobna było już dosłyszeć oddzielnych wyrazów, bo wszystkie zmieszały się w jeden proszalny głos: Komendancie!
— Baczność! Formuj się!...
Na ten rozkaz rozpierzchli się żołnierze, jak stado wróbli na widok jastrzębia. Wnet stanęły kompanie w szyku.
Komendant nałożył czapkę, sprezentował broń i huknął:
— Pierwsza kompania wyruszy jutro o godzinie czwartej rano. Kompania druga wyruszy jutro w południe. Kompania trzecia i czwarta wieczorem....
I tak, wyznaczywszy termin wszystkim od-