Przejdź do zawartości

Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu pochwyciwszy Maylesa za rękę, podprowadziwszy go ku oknu, zaczął bacznie oglądać ze wszystkich stron.
Mayles przez cały ten czas uśmiechał się, kiwając głową.
— Tak! tak! patrz drogi Gwidonie, to ja, twój brat kochany. No, uściskajmy się — wołał Mayles — ale tak serdecznie, poczciwie, po bratersku!
I kiedy już chciał rzucić się bratu na szyję, Gwidon opuścił ręce, załamał je a skłoniwszy smutno głowę na piersi, rzekł:
— Niestety, nie jesteś mi bratem.
— Jakto, ja nie jestem twym bratem! — zawołał Mayles, coraz bardziej zdziwiony tajemniczością słów Gwidona.
— Tak! — odrzekł Gwidon. — List mówił najszczerszą prawdę.
— Co za list, jaki list? — pytał Mayles coraz bardziej ździwiony.
— List pochodzący z bardzo daleka, z za morza. Otrzymaliśmy go lat temu siedm z wiadomością, że brat nasz zginął na wojnie.
Mayles na te słowa wzburzony, zawołał:
— To fałsz! fałsz powtarzam, brat wasz żyje! Zawołaj tylko ojca, a on mnie pozna!
— Umarli nie wstają — dodał Gwidon.
— Umarł więc mój ojciec! — wołał Mayles — o! ja nieszczęśliwy!
Usta Maylesa drżały jak w febrze, głos urywał się co chwila.
— Janka więc wołaj, rozumiesz, — błagał Mayles — ten pozna mnie niezawodnie.
— I jego również niema już na tym świecie — dodał Gwidon.
— Więc obydwa umarli, czyżby i lady Anna?
— Ta żyje — odpowiedział Gwidon.