Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/014

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    to ten sam stary klasztor być musi — mówił do siebie, — który ojciec mój przeznaczył na przytułek dla opuszczonych dzieci. Tu w tym przytułku przyjmą mnie, jak na syna królewskiego przystało i poratują w mojem nieszczęściu.
    Na podwórzu kościelnem biegała dzieci gromada, skacząc lub bawiąc się w piłkę. Skoro książę zbliżył się ku nim, chłopcy, grać przestawszy, obstąpili go w około.
    — Dzieci! — zawołał książę, — powiedźcie rodzicom, że książę Walii chce z nimi mówić.
    Dziatwa wszczęła hałas, a jeden z nich krzyknął głośno:
    — Co! książę? posłaniec od księcia.
    Twarz młodego Edwarda pokryła się rumieńcem. Mimowoli podniósł prawą ręką, sięgając po szpadę. Niestety, brakło jej księciu. Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
    — Patrzajcie! — zawołał pierwszy z nich, — myślał, że ma szpadę przy boku. Być może, iż rzeczywiście jest to sam książę.
    Gromada dziatwy powtórnie wybuchnęła śmiechem, a Edward, powstawszy dumnie zawołał:
    — Jestem synem królewskim. Żyjecie z łaski mojego ojca. Nie w ten więc sposób winniście przyjmować waszego księcia.
    Mowa ta bardziej jeszcze rozśmieszyła dziatwę.
    — Hej, chłopcy, na kolanach przed księciem w łachmanach! — wołał najstarszy z nich.
    W jednej chwili, jak na skinienie, wszyscy uklęknąwszy zaczęli szydzić z młodego Edwarda.
    Książę potrącił nogą najbliżej stojącego, wołając:
    — Masz na dziś zapłatę, jutro surowiej będziesz ukarany.