Strona:Korczak-Bobo.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
16 styczeń.

Czuję konieczność kochania kogoś, gwarzenia i pocałunków. Czuję całą potęgę szczęścia domowego ogniska. Wracam z pracy zmęczony, w domu czeka mnie ukochana żona z pieszczotą i uśmiechem.
Przeraża mnie wielkość liczb, mil między planetami, ludzi na ziemi. Czem wobec tego jest jednostka, czem szczęście, życie pojedynczego człowieka, które ginie, jak kropla w morzu? Nawet najwięksi są tak maluczcy. Czem cała ludzkość, jeśli nasz planeta jest tylko maleńkim punkcikiem?

16 styczeń.

Dziś jestem w usposobieniu, że nie wierzę w swój talent. „Nemezys“ niema żadnej przewodniej myśli, żadnego celu. — Mama znajduje zadowolenie w rozprawianiu, co będzie, jak wygramy na loterji. To znaczy, że życie bez marzeń i nadziei byłoby niemożebne. Największy sceptyk i pesymista wierzy i ma nadzieję; może wstydzi się do tego przyznać, sam siebie okłamuje, wpajając w siebie zasadę, że nie wierzy. — Chciałbym pojechać do Monte-Carlo, aby napisać studjum: „Gracz“.

18 styczeń.

Chcę napisać wielkie studjum: „Dziecko“