Strona:Konfederat.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cic przeżegnał się krzyżem świętym; dreszcz zimny przeszedł mu przez plecy.
— No już teraz babulka kłapnie niezawodnie — pomyślał sobie — sowa nie na darmo woła. Wszyscy ludzie umierać muszą.
Przyszedłszy do izby, obaczył staruszkę dziwnie niespokojną.
— Sowa darmo nie woła, — rzekł do siebie z cicha — przed świtem jeszcze zadrze nogi biedna staruszka. Wszyscy ludzie umierać muszą...
Zapalił więc gromnicę, jak na prawego katolika przystoi, i zaczął po cichu czytać psalmy za konających, zerkając od czasu do czasu na tapczan. Ale staruszka uspokoiła się i zasnęła i tak jakoś zdrowo wyglądała we śnie, że nieszczęśliwy Popiel z westchnieniem książkę zamknął i gromnicę zgasił.
I tak dzień biegł za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Szlachcic wypalił kilka gromnic; do wzgórza nad parowem wydeptał ścieżkę, wyglądając Radysza; Mateuszowi Pirogowi, który go zwał zawłoką, urwipołciem, złamał już trzy żebra i jedno wybił oko, a staruszka jak sobie żyła tak żyła, a bednarza jak nie było, tak nie było!
I tak minęło lat kilka.
Razu jednego, w wigilią św. Szymona Judy, siedział szlachcic na progu i strugał dęgi. Wtem jakiś podróżny w błyszczącym mundurze pojawił się przed progiem. Szlachcic przetarł oczy i krzyknął:
Matko Boża! Radysz!