Strona:Konfederat.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, dobrze, choć to się tak nie gada...
— Ale nie prędzej?
— Wszystko dobrze, tylko teraz nogi za pas, Szymonie, i drzyj, żeby aż paznogcie skrzypiały! — zakończył Popiel. — W kapocie pismo i papiery.
To rzekłszy, zamknął oczy, bo go jakaś niemoc owładnęła, a bednarz wyjął papiery, pocałował rękę śpiącej staruszki, pokropił się święconą wodą i zanuciwszy godzinki do Matki Boskiej wysunął się z domu.
Minął miesiąc. Szlachcic wyzdrowiał na rumianku i pirogach. Co dzień wychodził na brzeg parowu, ale bednarza jak nie było, tak nie było. Zalatywały go różne wieści o konfederatach. Szlachcic gryzł wargi i wąsy, a bednarz jak zginął, tak zginął. Do tego wlazł mu na kark Mateusz Piróg, który całe miasteczko na szlachcica podburzył. Przysiężni napadli go i przetrząsali dom od progu aż do krokwi, a szlachcic odżerał się jak mógł, wydając się za czeladnika bednarskiego, który u Radysza na służbę stanął. O Radyszu były wieści, że z beczkami gdzieś daleko pojechał. Ale to nie uspokajało Mateusza Piroga, który głośno wygadywał, że Radysz hersztem rozbójników, a jego czeladnik przynajmniej jest urwipołciem.
Kilka miesięcy minęło wśród tych kłopotów. Szlachcic popatrzył pewnego razu do beczki wody i ujrzał ze strachem, że posiwiał z kłopotów. Ale dało się słowo bednarzowi, matka jego żyła,