Strona:Konfederat.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a gardło syczało mu jak rozpalone żelazo. Bednarz stał długi czas nad nim i zacierał ręce, jak cyrulik, który cieszy się, że napój jego skutkuje, nie myśląc wcale, czy choremu na dobre wyjdzie. Ale polskiego szlachcica nie tak prędko śmierć się czepi. Popiel sapał i część choroby jakoś wysapał, reszta wyparowała przez łysinę. Jeszcze nie zaświtało, gdy się przebudził i zdumionem okiem potoczył dokoła. Na stołku koło niego siedział bednarz. Miał łzę w oku i w jakiemś dziwnem zamyśleniu patrzał na mały tłómoczek, który koło niego na podłodze leżał.
— Tam do kata — krzyknął Popiel, otwierając szeroko oczy — jakoś zmrzyło mi się, a tu trzeba w drogę. Pojutrze muszę stanąć na miejscu... mam ważne z sobą papiery od Pułaskiego. Tam do kata, a cóż znaczy ten węzełek Szymonie?
— Przygotowałem się do drogi — odparł sucho bednarz.
— Do jakiej drogi? — zapytał szlachcic, usiłując z tapczana się podnieść.
— Do drogi, w którą wyście iść mieli, a w którą ani dzisiaj ani jutro nie pójdziecie! — odparł obojętnie Radysz.
— Jakto! ja nie pójdę?... — krzyknął Popiel, aż myszy pod podłogą zadrżały.
I chciał równemi nogami stanąć na ziemi, ale głowy ani o włos nie podniósł od poduszki. Zdawało mu się, że ktoś do jego łysej pałki na-