Strona:Konfederat.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Popiel uśmiechnął się, słysząc gospodarza tak wyrzekającego, oświecał go nawiasem, co to jest szlachectwo i jak potrzeba być szlachcicem, aby coś dobrego zrobić dla Matki powszechnej, ukochanej Ojczyzny.
I tak mijała chwila po chwili, koguty zapiały raz i drugi, staruszka zasnęła wśród pacierzy. Już dobrze było po północy, gdy Popiel chciał na nogi powstać. Ale miodek jakoś wlazł w kolana i nie dał ich wyprostować. Widząc to gospodarz, uśmiechnął się złośliwie i prosił gościa, aby jeszcze chwilkę zaczekał. Sam zaś wyszedł do alkierza, z za obrazu św. Szymona Judy wziął pęk ziela i pokruszył je na proch w dłoni. A gdy gościowi nową nalewał szklanicę, nieznacznie wsypał proch ten do miodu.
Popiel zaklął się na św. Marcina, że to będzie ostatni kubek; przyłożył do wąsów i duszkiem w gardło wylał. Ale odsapnąwszy, uczuł we wnętrznościach jakieś gorąco nadzwyczajne. Przed oczyma poczerniało mu. Machnął ręką, jakby chciał kogoś od siebie odpędzić, wybełkotał kilka słów niezrozumiałych, poczerwieniał aż po czuprynę i na zydel upadł bezwładnie. Co widząc bednarz, uśmiechnął się pod wąsem, a wziąwszy gościa jak dziecko na ręce, położył go w alkierzu na tapczanie i szubą swoją nakrył. Popiel zaczął się pocić; krople wody jak śliwki zaczęły mu się sunąć po czole. Sapał jak miech kowalski,