Strona:Konfederat.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

albo była kaleką albo na starość na nogi zaniemogła. Twarz jej była żółta jak pergamin, oczy patrzały w słup bez blasku i życia, a sine pomarszczone usta szeptały pacierze.
Gospodarz śród rozmowy rzucał często smutne spojrzenia na ławę pod piecem, a po każdem takiem spojrzeniu zdawało się, że wpadłszy w zamyślenie, nie słyszy mowy swego gościa. Ten zaś, popijając z dzbana, prawił nieustannie.
— To wszystko drapichrósty. Zaledwie rękę na nim położyłem, a już zadrżał jak przed cyrulikiem! Kołtun[1], jak wszyscy jemu równi i basta. Spać pod ciepłą pierzyną, rano kufel piwa ciepłego z serem, sztukę wieprzowiny i kołacz pszeniczny, to u was wszystko! A jak się zowie... Piróg! cha, cha, cha! to prawdziwy piróg. Kapuściana dusza zawinięta w tym pirogu!...
— Czy się zwie tak lub owak — zawołał gospodarz, podnosząc głowę i wstrząsając czarnymi kędziorami — czy się zwie tak lub siak, to przecież może być tak dobry, poczciwy i butny, jak każdy inny!

— Hola, mości Radyszu! — odparł gość — już to ani Piróg ani Kapusta nic wielkiego nie

  1. Właściwie choroba włosów (plica polonica). Ponieważ trapiła ona noszących długie włosy, więc kołtunami nazywała pogardliwie szlachta mieszczan, bo sama podgalała głowy, zostawiając tylko czub na szczycie.