Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie słyszał o żadnych kontrabandach, o żadnych przykrościach. Nikt nie pyta, co człowiek ma i zkąd ma — niech sobie ma, bo skoro ma, to widać jego. Tymczasem tu... Czy pan pamięta tego włogawego konia, co ja z nim miałem tyle kramu.
— Pamiętam.
— No, niechże pan sam przyzna, czy mnie był potrzebny cały ten ambaras, to chodzenie po sądach, koszta, przykrości.
— Któż ci kazał kupować od złodzieja.
— Pfe, od jakiego złodzieja? To był porządny obywatel starozakonny, mój dobry znajomy, nawet krewny.
— To swoją drogą — ale złodziej. Niech cię to nie obraża, Icku, lecz w najporządniejszej famili trafia się czasem wyrodek.
— Trafia się; wszystko się trafia, ale w tym wypadku było nieszczęście; tylko nieszczęście, dla tego, że wójt ma złość do żydów, a sołtys jest ptaszek, co tak samo śpiewa jak wójt. Ja kupiłem konia od Mośka, chłop się przyczepił, że to jego koń. Jak może być jego, kiedym ja zapłacił? Chłopu ukradli konia gniadego i zdrowego na oczy, ja kupiłem konia czarnego i ślepego na jedno oko? No? jak się to panu podoba?
— Ale nie gadaj, Icusiu, przecież się w sądzie wszystko wykryło.
— Wykrył się fałsz... Zli ludzie powiedzieli, że koń jest pomalowany farbą i że mu oko przypadkiem, a może naumyślnie, złodziej wybił. Proszę pana, czy