Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dawszy, poszukiwać nie było na czem, czy to nie jest odrobina prochu? Szlachcic podwyższył opłatę za pacht po całe trzy ruble od krowy, czy to nie jest garść prochu? Żyto, które Icek kupił z wiosną na zielono po cztery ruble, na jesieni stało po trzy i kopiejek ośmdziesiąt pięć, loco stacya — czy to nie jest garniec prochu? Akcyźniki złapali Icka jak sprzedawał wódkę chłopom, była sprawa, był wyrok, była koza — czy to nie jest beczka prochu? czy nie jest cała artylerya?
Ktoby nie wybuchnął? Icek wybuchnął, on musiał wybuchnąć — a potem zgorzknieć.
On zgorzkniał, a ludzie powiedzieli, że skwaśniał.
Sąd ludzki zawsze jest omylny i niedokładny.
Ciężko zadumany poszedł Icek do dworu do dziedzica.
Czego on od niego chce?
Dziedzic? czego chce dziedzic, co mu potrzeba, czy ma to być nowe nabijanie? Nie, już tego dość!
Icek pójdzie, ale będzie twardy, będzie jak mur. Icek ma swoje kombinacye, obmyślił je we własnej głowie tak dokładnie, tak akuratnie, tak jedna drugiej pasuje, jak klucz do zamka, okno do futryny, drzwiczki do pieca.
Trzeba raz zrobić skutek i, na prawo albo na lewo, naprzód albo w tył, bo tak jak jest, źle jest, a co źle jest, to dobrze nie jest.
Niech mózg idzie w ruch i niech pokaże rękom co mają brać, nogom, gdzie mają iść, gębie, co ma mówić.
Wszedł Icek na ganek; psy nie szczekały na nie-