Strona:Klemens Junosza - Zaklęta woda.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wartka i szumiąca rzeka skręca w jednem miejscu raptownie. Z jednej strony grupa olch wyniosłych rzuca na jej fale cienie żałobne, z drugiej czerwone ruiny zamczyska, przeglądając się w niej, znaczą ją barwą jakby krwawą.
Straszna jest rzeka w tem miejscu, zdradliwa, groźna, ponura, topielcami karmiona, toczy swe fale z szumem groźnym, złowrogim.
Zdawało się że nad wodami temi anioł smutku i śmierci zamieszkał, że rozciągnął nad niemi skrzydła swoje. Rybak tu nie śmiał wpłynąć czółenkiem, bo pod wartkim wód prądem zdradliwe kamienie sterczały, niewidzialna jakaś siła chwytała łódkę jak piórko, zakręciła ją w wirze szalonym i rozbitą na drzazgi unosiła daleko.
Pastuszek bał się do brzegu w tem miejscu przystąpić, fujarki z wierzbiny nadbrzeżnej wykręcić nie śmiał; bo topielice i rusałki w tej wodzie mieszkały... Cudnemi głosami śpiewały niekiedy przy świetle księżyca, wabiły kształtami cudnemi, aby śmiałka w chłodnych falach pogrzebać.
Coś było urocznego w tem miejscu; omijali je ludzie i nietylko ludzie, ale nawet dziki zwierz nie przychodził tu gasić pragnienia, słowik w nadbrzeżnych krzakach nie śpiewał, nawet jaskółka w szybkich zwrotach nie musnęła skrzydłem tej wody — zaklętej.
Dlaczego zaklętej? kto spyta. Dawne, dawne to dzieje. Pamięć ludzi którzy w owych czasach żyli, rozwiała się jak mgła po polach, życie ich uleciało w przeszłość, jak biały obłoczek po niebie oświetlonem krwawą łuną zachodu, tylko pod strzechami wiejskiemi pozostały wspomnienia... jakieś cienie przeszłości, upiększone częstokroć, ustrojone w fantastyczne szaty legend. Jak cienie, spływają one z ust matki w różowe uszko dziecka; płyną po wodach i rosie z echem tęsknej pieśni, lub w westchnieniach do wyżyn niedoścignionych szybują...
Przed laty, przed laty, w miejscu gdzie dziś bezkształtne rumowiska sterczą, stał zamek wspaniały, a groźny; jedna jego baszta narożna prawie dotykała brzegu rzeki, na drugim zaś jej brzegu rozciągał się bór czarny, szumiący, pełen olbrzymów leśnych: dębów, buków i lip zadumanych poważnie, z pomiędzy których strzelały czarnemi konarami w niebo sosny jak wieżyce wysmukłe.
Z okien zamkowych rozlewały się potoki światła, płynęły dźwięki muzyki, albo też w czasach krwi i żelaza, ryczały paszcze armat, siejąc śmierć i zniszczenie dokoła.
Bywało też, że gdy dzikie hordy tatarów wpadły w okolicę i zaznaczyły swój ślad łunami pożarów, to brama zamku otwierała się na oścież, zgrzytały łańcuchy, spuszczając most zwodzony. Poczet rycerzy w żelazo zakutych wyruszał na obronę siół i wiosek. Jak uragan, szedł, zniósł i rozgromił wraże hufce — i znów do zamku powracał.
Bywało, gdy rycerze pojadą, zamek pustoszeje; cicho w nim jak w grobie, ledwo kilku ludzi po podwórcach się tuła, a przy bramie siedzi stary, srebrnowłosy strażnik i pacierze odmawia. Niekiedy, powiadają wieczorem, kiedy w zamku pusto, a księżyc wyjrzy z za boru, ukazywała się