Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wód, że uważa cię jakby za opiekuna, za ojca prawie.
— Kłaniam uniżenie!
— I odmówiłeś?
— Nie dość żem odmówił — ale Witolda więcej widzieć nie chcę, umywam ręce, uciekam, uciekam gdzie pieprz rośnie i możesz być pewny, panie Józefie, że mnie już nie zobaczycie w tych stronach.
— Ależ to być nie może...
— Musi tak być. Zresztą niech pan Witold wybierze, albo ja, albo ona!
Pan Józef nie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— Wybacz, kochany panie Symplicyuszu, — rzekł, — wybacz mój drogi przyjacielu, że się śmieję, ale boś też powiedział! Ty, albo ona, przecież się z tobą, do licha, nie ożeni.
Symplicyusz zmieszał się cokolwiek.
— No, tak jest istotnie, palnęło się głupstwo kapitalne. Jużci co ja to ja — a co ona to ona... ale w takiem zmartwieniu, to, jak Boga kocham, człowiek sam nie wie co mówi i co robi.
Pan Józef zaczął staremu perswadować, tłóma-