Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż miałem robić? — spytał Witold z uśmiechem.
— Nie dać... rozkochać pannę... uprzedzić!... A ja, proszę cię, pieniądze pościągałem, prezenta dla Michasi przywiozłem... majątek dla ciebie chciałem kupować... tak byłem pewny... tak byłem pewny...
Przeszedł się kilka razy po stancyi, a potem zatrzymał się nagle.
— To się odrobi — rzekł. — Od czegóż dyplomacya... od ołtarza się rozchodzą nieraz. Odrobi się!
— Nie sposób.
— Dlaczego nie sposób? Przecież mam głowę na karku, na honor, mam jeszcze...
— Panie Symplicyuszu, — rzekł Witold — zawsze byłeś moim przyjacielem, prawie...
— Więc też właśnie...
— Chciej-że mnie pan wysłuchać, bo mam prośbę do pana.
— No, no... słucham tedy.
— Otóż zostawmy w spokoju szczęśliwych narzeczonych. Kochają się nawzajem, niechże będą szczęśliwi...