Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Młody człowiek spojrzał i ujrzał przed sobą Witolda.
I on także wybrał tę drogę.
— Dobry wieczór... Dokąd to?
— Ano, do państwa chciałem wstąpić.
— Śliczna myśl... więc ja wracam... pojedziemy razem, ale gęsiego, bo przez te krzaki inaczej nie sposób. Moglibyśmy oczy na gałęziach pozostawiać. Jako gościa, proszę naprzód...
Witold zatrzymał konia.
Pan Karol powtórzył zaproszenie.
— W tej chwili nie jestem jeszcze pańskim gościem, — odpowiedział Witold — widzę, żeś się pan wybrał z wizytą, dokąd, nie potrzebuję się domyślać, bo wiem, a aczkolwiek ja tam nie jestem gospodarzem, ale jako kuzyn pana Józefa... a, może lepiej powiedziawszy, jako kuzyn panny Michaliny, proszę do Czarnej.
— Przepraszam, w tej chwili już jesteś pan moim gościem.
— A to jakim sposobem?
— Znajdujesz się na mojem terytoryum... a zatem ja tu jestem gospodarz... kto miedzę przestąpi, ten jakby próg przestąpił.