Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Karol, nazajutrz po rozmowie, jaką z ojcem miał, wybrał się do Czarnej.
Było to przed wieczorem. Ziemia pachniała wiosną, balsamem świeżej zieleni leśnej, kwiatami, złociło ją słońce ukośnie rzuconymi promieniami zachodu, ciepły wietrzyk trącał gałązki drzew. Rozśpiewały się ptaszęta, szumiał las, szemrały strumienie. Wiosna była w całym majestacie świeżości i wdzięku.
Pan Karol krótszą drogę wybrał. Zrobił to rozmyślnie, bo zdawało mu się, że może Witold do Maciejowa się wybierze, więc mógłby się w drodze z nim spotkać, a w takim razie grzeczność nakazywałaby zwrócić się z drogi i towarzyszyć gościowi, a pan Karol koniecznie tego dnia w Czarnej być pragnął.
Pojechał więc ową drożyną nieuczęszczaną, lasem. Jechał stępa i tak był zajęty myślami, że nie słyszał ani szmeru lasu, ani śpiewania ptasząt, ani odgłosu kopyt końskich, stąpających po twardo ubitej ścieżce.
Dopiero głos dobrze znany przebudził go z zadumy.
— Dobry wieczór, panie Karolu!