Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W godzinę później pan Symplicyusz Czarnę opuszczał. Deresz, wypoczęty przez czas dłuższy, spasiony jak wał, kłusował ostro, parskając, a stary szlachcic ulubioną swoją fajeczkę pykał, a o przyszłości młodej pary rozmyślał...
— Zabawny człowiek — rzekła panna Michalina do ojca, gdy już biedka pana Symplicyusza zniknęła za bramą.
— Może, ale poczciwy, prawy...
— O poczciwości jego nie mam prawa wątpić, lecz rozśmieszył mnie na odjezdnem.
— Czem?
— Naprzód pocałował mnie w głowę...
— Mógłby być twoim dziadkiem.
— Zapewne... a powtóre, takie mi dziwne nauki dawał...
— No?
— Powiedział mi, ach! dużo mi mówił o młodości, o sercu, o szczęściu... niestworzone rzeczy, wreszcie skończył pogróżką.
— Jakto?
— Zagroził mi, że jeżeli nie zakocham się na zabój do czasu jego powrotu, to obrazi się na mnie